Guillermo del Toro stworzył „Frankensteina” epoki SI: gotyk, krew i satyra na technogeniuszy
Guillermo del Toro (Guillermo del Toro) ponownie zrobił to, co potrafi najlepiej — tchnął życie w starą historię, czyniąc ją aktualną. Jego nowy projekt dla Netflix — „Frankenstein” — to nie tylko ekranizacja powieści Mary Shelley (Mary Shelley), ale także satyra na pokolenie technologicznych mesjaszy, przekonanych, że każde eksperymenty są usprawiedliwione, jeśli przynoszą lajki, inwestorów i trochę sławy.
W wersji del Toro wicehrabia Wiktor Frankenstein (Oscar Isaac) wygląda raczej jak zbiorowy obraz współczesnego „tech-guru” — z obsesją na punkcie eksperymentów i kompletnym lekceważeniem konsekwencji. Stwarza monstrum nie dlatego, że to potrzebne, ale dlatego, że może, jak jego rzeczywiści „dziedzice” tacy jak Elon Musk (Elon Musk), Sam Altman (Sam Altman) czy Mark Zuckerberg (Mark Zuckerberg).
Porównanie jest oczywiste — od Facebooka, gdzie algorytmy pomagały podsycać przemoc, po OpenAI tworzące „halucynującą” sztuczną inteligencję, trenowaną na cudzym kontencie. Wszystko po to, by głośno wykrzyczeć: „Ono żyje!”
Ale del Toro robi to nie moralizując, a poprzez wspaniale skonstruowany wizualny świat — z gotyckim rozmachem, krwią, pasją i niespodziewanym człowieczeństwem. Jego Frankenstein to nie tylko horror, ale symfonia bólu, winy i obsesji.
Jacob Elordi (Jacob Elordi) w roli Stworzenia wzbudza litość i sympatię, a między nim a Wiktorem powstaje bolesna dynamika, przypominająca toksyczną relację ojca i syna.
Reżyser przewija przez film swoje odwieczne motywy — potworów szukających człowieczeństwa i ludzi, tracących je w pogoni za wielkością.
Oczywiście del Toro nie powstrzymał się od szpili w stronę SI — zapytany, czy zacznie używać generatywnej SI w filmie, odpowiedział po prostu: „Wolę umrzeć”.
Frankenstein del Toro to wspaniała, mroczna alegoria świata, gdzie technogeniusze pragną być bogami, ale zapominają być ludźmi.